niedziela, 20 listopada 2011

Toy Story 3 (2010)

No to zaczynamy.




Wczoraj miałem ponownie okazję obejrzeć animację Pixara z 2010 roku, po raz pierwszy od czasu wizyty w kinie w czerwcu rok temu. Ponownie byłem zachwycony. Co prawda wszystkie odczucia i emocje nie były już tak silne jak w kinowym fotelu, ale i tak... Magia, no.

Dlaczego magia? Bo pierwsze Toy Story (1995) to bez wątpienia jeden z filmów mojego dzieciństwa, który widziałem pierwszy raz mając cztery lata. Bo również drugie Toy Story (1999) to film, który wspominam z ogromnym rozrzewnieniem. A obiektywnie mówiąc - dwie kapitalne animacje o tak samo wysokim poziomie. Decyzja o stworzeniu części trzeciej i ostatniej, piętnaście lat po premierze Jedynki, była ze strony producentów jednocześnie ryzykowna (a co, jeśli nie wyjdzie?), a z drugiej miała ogromny potencjał. I Pixar ten potencjał wykorzystał, bo wyszło. Wyszło doskonale.

Od czasu wydarzeń z drugiej części minęło dobrych kilka lat. Andy, właściciel zabawek, których losy śledzimy, skończył 17 lat i rusza na studia. Zabawki boją się, że zostaną wyrzucone na śmietnik. Na skutek kilku nieszczęśliwych zbiegów okoliczności trafiają do przedszkola, gdzie mają przeżyć następne przygody i odkryć pewne życiowe prawdy.

To jest film o przyjaźni. Nie tylko, oczywiście, ale przyjaźń i przywiązanie do siebie nawzajem są tu bardzo ważnym aspektem poruszanym przez cały czas projekcji. Zabawki nie umieją żyć bez siebie nawzajem. Zabawki boją się porzucenia. A przy tym, jest to film o tęsknocie za tym co było, i nie wróci. I nie tyczy się to tylko bohaterów filmu. Pamiętam doskonale moje odczucia podczas pierwszego seansu Trójki. Ja też zatęskniłem - za dzieciństwem, za beztroską, za czasami, w których siedziało się i oglądało non stop VHS-a z pierwszą częścią, czytało się książki, słuchało kaset audio ze swoistym streszczeniem filmu. Dlatego właśnie gdy usłyszałem "Ty druha we mnie masz" na początku filmu, piosenki stanowiącej tym razem tło do nagrań z małym Andym kręconych przez jego mamę, coś w moim sercu drgnęło. "Kurczę, chciałbym znowu być dzieckiem", pomyślałem. A to dopiero początek seansu.



I tak przez cały film - mnóstwo się dzieje i nie ma momentu na nudę, a elementy komediowe - bo parę patentów jest tu po prostu wybitnie śmiesznych i stanowi solidny trening dla przepony - przeplatają się z tchnieniem sentymentalizmu, który szczególnie wybija się w ostatnich kilkunastu minutach. A końcówka to już chwyt za gardło i  kop emocjonalny, zwłaszcza dla kogoś, dla którego Toy Story to jeden z filmów dzieciństwa. Tak jak dla mnie. Animacja, jak to zwykle u Pixara - jest bezbłędna, Widać ten skok jakościowy między pierwszą a trzecią częścią, jak bardzo technologia poszła do przodu. A przecież już pierwsza część zanimowana była bardzo dobrze. Bardzo się też cieszę, że do polskiego dubbingu powrócili w większości aktorzy, którzy pracowali nad nim w w tamtym dziesięcioleciu. Jest to bardzo dobra obsada i prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie obejrzenia jakiejkolwiek części w oryginale - choć pewnie kiedyś sprawdzę z ciekawości, bo przecież głosów użyczają tam znane osobistości, z Tomem Hanksem na czele. Niemniej, polski dubbing jest na bardzo wysokim poziomie i w tej kwestii również nie mam nic do zarzucenia, i nigdy nie miałem.

Cudna opowieść i idealne zwieńczenie fantastycznej trylogii (jakże dobrze ocenianej także przez krytyków - dla każdej części odpowiednio 100%, 100% i 99% pozytywnych recenzji na amerykańskim serwisie Rotten Tomatoes). Cieszę się, że mogłem dorastać razem z Andym, bo dzięki temu lepiej przeżyłem trzecią część. Dla małych dzieci w tych czasach to po prostu kolejna baja, dla mnie - coś więcej. Magia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz