sobota, 3 grudnia 2011

Crazy, Stupid, Love (2011.)




Nie przepadam za komediami romantycznymi. Oglądanie po raz kolejny przesłodzonej historii o spotkaniu dwojga (z pozoru różnych) ludzi, którzy się w sobie zakochują, lecz potem zrywają kontakt gdy ona dowiaduje się o jego przeszłości, a on goni ją potem na lotnisko - męcząca sprawa. Oczywiście, czasami tło do historii jest inne i nie wszystko wygląda dokładnie tak, jak wypisałem wyżej, ale podobieństwa są spore i generalnie ma się wrażenie że obejrzało się ten sam film, tylko z innymi aktorami (koniecznie popularnymi i na topie, bo wtedy się najlepiej taki produkt sprzeda). Na szczęście raz na jakiś czas zdarzają się wyjątki od tej reguły, czyli komedie romantyczne inteligentne, świetnie napisane, równie dobrze zagrane, naprawdę ciepłe, romantyczne i zabawne. W 2003 roku takiego kom-roma totalnego stworzył Richard Curtis, wypuszczając na światło dzienne Love Actually - fantastyczny kawał kina do którego jestem w stanie wracać wielokrotnie bez znużenia, doskonale obsadzony i rozpisany, chociaż traktujący o kilku osobnych wątkach. Potem były jeszcze sympatyczne Holiday (2006) i Knocked Up (2007), na przykład, ale przeplatały się z wypuszczanymi seryjnie miałkimi filmikami o miłości. I tak to trwa do tej pory. I wciąż pojawiają się wyjątki.

Ostatnim takim wyjątkiem jest Crazy, Stupid, Love z tego roku. Polski tytuł - Kocha, lubi, szanuje (hm). Zachęcony pozytywnymi opiniami sięgnąłem po tę pozycję i przekonałem się, że owe opinie są słuszne. To jest naprawdę dobry film! Wyłamuje się ze schematu, który przedstawiłem wyżej, w zgrabny sposób łączy wszystkie wątki, jest na kilku płaszczyznach zaskakujący i ma całą galerię barwnych postaci, które nie są na szczęście płaskie i jednowymiarowe, ale na tyle rozbudowane, żeby naprawdę przejąć się ich losem. I obsadę też ma imponującą - Steve Carrell, Julianne Moore, Ryan Gosling, Emma Stone, czy Kevin Bacon. Nazwiska bardzo popularne i z pewnością przyciągające uwagę, czyli niby tak jak zwykle w kom-romach, a jednak dało się to zrobić inaczej. Do schematu, który opisałem wyżej, najbliżej jest wątkowi bohatera granego przez Goslinga - z tym że w tym wypadku schemat zostaje złamany, bo jego historia zostaje sprowadzona do tego, że facet po raz pierwszy w życiu naprawdę się zakochuje, stara dla kogoś, i jego epizod stanowi jedynie tło do głównego wątku. Zupełnie życiowo i bez przerysowań. Można? Można. Bo właśnie o różnych rodzajach miłości Crazy, Stupid, Love prawi - o pierwszej miłości nastolatka, o pierwszej PRAWDZIWEJ miłości notorycznego podrywacza, o miłości zakazanej, o miłości długotrwałej, której nie można tak po prostu usunąć z życia. Wszystko to wypada zupełnie naturalnie i niewymuszenie. 


Pomimo paru zaskoczeń w fabule, nietrudno przewidzieć, jak to się skończy. Z tym że trudno to uznawać za wadę w filmie, który jest jednym z niewielu świeżych powiewów w gatunku stojącym przez dłuższy czas w miejscu. Oczywiście zachowuje cechy komedii romantycznej, bo to niemożliwe do uniknięcia (albo robi się kom-roma, albo nie), ale robi to w delikatny sposób, na tyle delikatny, że osoba za gatunkiem nie przepadająca spędzi naprawdę miłe dwie godziny przed ekranem. A sama końcówka, pomimo że przewidywalna, jest naprawdę dobra i konkretna. W dodatku przez ostatnie kilku minut słyszymy w tle piosenkę, w której zakochałem się od pierwszego usłyszenia - Blood, zespołu The Middle East (o którym zdążyłem do tej pory wyrobić sobie baaaardzo pozytywną opinię). Lubię odkrywać nowe zespoły dzięki filmom, więc za to kolejny plus. 


Bardzo polecam. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz