poniedziałek, 12 listopada 2012

I'm Not There (2007)


Lubię filmy biograficzne o muzykach. Nie widziałem ich co prawda aż tak dużo, ale nie trafiłem jeszcze na żaden, o którym można by powiedzieć, że był słaby. No, niektóre były wręcz bardzo dobre – jak Walk The Line (2005) opowiadające o Johnnym Cashu, ze znakomitym Joaquinem Phoenixem -  lub ciekawe w formie, jak czarno-białe Control (2007) o wokaliście Joy Division. Wczoraj natomiast dane było mi obejrzeć film bardzo, można by rzec, eksperymentalny, zainspirowany życiem Boba Dylana. I bardzo mi się ten eksperyment spodobał. Zachęcam więc do dalszego czytania, a dla klimatu puszczenia sobie tej piosenki.



Nie jest to typowa biografia, w której śledzimy początek i rozwój kariery danego muzyka. Tak naprawdę to kilka przeplatanych ze sobą historii w jednym filmie, a każda opowiada o innej postaci, która reprezentuje jakiś okres z życia Dylana lub nawiązuje do jego przekonań. Tak więc nie mamy tu de facto postaci samego muzyka, ale kolejne jego inkarnacje. Nie miałem wcześniej pojęcia, że konstrukcja filmu przedstawia się tak nietypowo, ale bardzo spodobał mi się ten pomysł. Oczywiście, jako że historii jest sześć, niektóre wybijają się na pierwszy plan, podczas gdy inne są niejako dodatkiem. Tymi wybijającymi się są historie Jude’a Queena i Robbiego Clarka. Queena gra… Cate Blanchett. Okej, nie jest to pierwszy przypadek gdy kobieta gra mężczyznę, a tutaj decyzja o tym była bezbłędna, bo i taka jest Blanchett w swojej roli. Wspaniały występ, słusznie obsypany nagrodami. Sama historia też jest chyba najciekawsza; nawiązuje do  dość kontrowersyjnego okresu życia Dylana z połowy lat sześćdziesiątych. No i warto odnotować, że ta historia ukazana jest w czerni i bieli.  Clarka natomiast gra Heath Ledger (jedna z jego ostatnich ról), a jego historia to odzwierciedlenie prywatnego życia Dylana i jego family issues. To również bardzo dobra rola (ogólnie nie mogę do tej pory odżałować Ledgera), nie tak dobra jak ta Blanchett, ale ona jest w tym filmie niedościgniona. W trakcie filmu śledzimy, za pomocą retrospekcji i nie tylko, opowieść o tym jak Clark poznał swoją żonę (Charlotte Gainsbourg), o ich małżeństwie i jego rozpadzie.


Jak mówiłem, inne historie są nieco bardziej w tle, ale tak naprawdę każda jest ciekawa. Mamy Christiana Bale’a jako wykonawcę protest-songów i Julianne Moore jako jego estradową towarzyszkę (ich wątek ukazany jest w formie filmu dokumentalnego). Mamy Bena Wishawa jako przesłuchiwanego młodzieńca, który przy odpowiedziach posługuje się cytatami Dylana. Mamy Richarda Gere w roli podstarzałego outsidera, za którego uważał się piosenkarz. No i mamy Marcusa Carla Franklina jako młodego włóczęgę, który reprezentuje młodzieńczą fascynację Dylana pewnym folkowym piosenkarzem. Jak mówi nam poster do filmu – they are all Bob Dylan.


Pomimo tego że to w głównej mierze przegadany film, oglądało mi się go z nieustającym zainteresowaniem, tym bardziej że technicznie jest wspaniały. Rewelacyjne są zdjęcia. Niektóre z kadrów mógłbym bez zastanowienia powiesić na ścianie, szczególnie z tego czarno-białego segmentu z Cate Blanchett, świetna robota. Poza tym, oczywiście, muzycznie jest to miód dla uszu. Słyszymy piosenki Dylana i nie tylko, a wszystkie stanowią świetną symbiozę z obrazem. I jest to też kopalnia dobrych cytatów. Nie wiem jaki procent z nich jest autorstwa samego artysty, a jaki to wymysł scenarzysty, ale domyślam się że większość to jednak ta pierwsza opcja. Fajnie mówił ten Dylan.


Jak możecie się domyśleć z tekstu – polecam serdecznie. Mi osobiście forma i wykonanie bardzo przypadły do gustu i myślę że wypadło to dużo ciekawiej niż tradycyjna biografia Dylana mogłaby. Nie trzeba być jego fanem, żeby docenić ten film, sam nim nie jestem, po prostu lubię gdy kino wykracza za pewne schematy i tu się to udało. Oglądać i sprawdzić samemu, czy i Wam przypadnie do gustu.

"I accept chaos. I don't know whether it accepts me"



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz