Lubię filmy biograficzne o
muzykach. Nie widziałem ich co prawda aż tak dużo, ale nie trafiłem jeszcze na
żaden, o którym można by powiedzieć, że był słaby. No, niektóre były wręcz bardzo dobre – jak Walk The Line (2005) opowiadające o Johnnym
Cashu, ze znakomitym Joaquinem
Phoenixem - lub ciekawe w formie,
jak czarno-białe Control (2007) o
wokaliście Joy Division. Wczoraj natomiast dane było mi obejrzeć film bardzo,
można by rzec, eksperymentalny, zainspirowany życiem Boba Dylana. I bardzo mi się ten eksperyment spodobał. Zachęcam więc
do dalszego czytania, a dla klimatu puszczenia sobie tej piosenki.
Nie jest to typowa biografia,
w której śledzimy początek i rozwój kariery danego muzyka. Tak naprawdę to
kilka przeplatanych ze sobą historii w jednym filmie, a każda opowiada o innej
postaci, która reprezentuje jakiś okres z życia Dylana lub nawiązuje do jego
przekonań. Tak więc nie mamy tu de facto postaci samego muzyka, ale kolejne
jego inkarnacje. Nie miałem wcześniej pojęcia, że konstrukcja filmu przedstawia
się tak nietypowo, ale bardzo spodobał mi się ten pomysł. Oczywiście, jako że
historii jest sześć, niektóre wybijają się na pierwszy plan, podczas gdy inne
są niejako dodatkiem. Tymi wybijającymi się są historie Jude’a Queena i
Robbiego Clarka. Queena gra… Cate
Blanchett. Okej, nie jest to pierwszy przypadek gdy kobieta gra mężczyznę, a tutaj
decyzja o tym była bezbłędna, bo i taka jest Blanchett w swojej roli. Wspaniały
występ, słusznie obsypany nagrodami. Sama historia też jest chyba najciekawsza;
nawiązuje do dość kontrowersyjnego
okresu życia Dylana z połowy lat sześćdziesiątych. No i warto odnotować, że ta
historia ukazana jest w czerni i bieli. Clarka
natomiast gra Heath Ledger (jedna z
jego ostatnich ról), a jego historia to odzwierciedlenie prywatnego życia Dylana
i jego family issues. To również bardzo dobra rola (ogólnie nie mogę do tej pory odżałować Ledgera), nie tak dobra jak ta
Blanchett, ale ona jest w tym filmie niedościgniona. W trakcie filmu śledzimy,
za pomocą retrospekcji i nie tylko, opowieść o tym jak Clark poznał swoją żonę
(Charlotte Gainsbourg), o ich
małżeństwie i jego rozpadzie.
Jak mówiłem, inne historie są
nieco bardziej w tle, ale tak naprawdę każda jest ciekawa. Mamy Christiana Bale’a jako wykonawcę
protest-songów i Julianne Moore jako
jego estradową towarzyszkę (ich wątek ukazany jest w formie filmu
dokumentalnego). Mamy Bena Wishawa jako
przesłuchiwanego młodzieńca, który przy odpowiedziach posługuje się cytatami
Dylana. Mamy Richarda Gere w roli
podstarzałego outsidera, za którego uważał się piosenkarz. No i mamy Marcusa Carla Franklina jako młodego
włóczęgę, który reprezentuje młodzieńczą fascynację Dylana pewnym folkowym
piosenkarzem. Jak mówi nam poster do filmu – they are all Bob Dylan.
Pomimo tego że to w głównej
mierze przegadany film, oglądało mi się go z nieustającym zainteresowaniem, tym
bardziej że technicznie jest wspaniały. Rewelacyjne są zdjęcia. Niektóre z
kadrów mógłbym bez zastanowienia powiesić na ścianie, szczególnie z tego
czarno-białego segmentu z Cate Blanchett, świetna robota. Poza tym, oczywiście,
muzycznie jest to miód dla uszu. Słyszymy piosenki Dylana i nie tylko, a
wszystkie stanowią świetną symbiozę z obrazem. I jest to też kopalnia dobrych
cytatów. Nie wiem jaki procent z nich jest autorstwa samego artysty, a jaki to
wymysł scenarzysty, ale domyślam się że większość to jednak ta pierwsza opcja.
Fajnie mówił ten Dylan.
Jak możecie się domyśleć z tekstu – polecam serdecznie. Mi osobiście forma i wykonanie bardzo przypadły do gustu i myślę że wypadło to dużo ciekawiej niż tradycyjna biografia Dylana mogłaby. Nie trzeba być jego fanem, żeby docenić ten film, sam nim nie jestem, po prostu lubię gdy kino wykracza za pewne schematy i tu się to udało. Oglądać i sprawdzić samemu, czy i Wam przypadnie do gustu.
"I accept chaos. I don't know whether it accepts me"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz