wtorek, 17 stycznia 2012

O wizytach w kinie słów kilka



Nie chodzę do kina tak często, jak bym chciał. W każdym razie, jak już idę, to zawsze jestem świadkiem pewnych schematów i zachowań, typowych chyba dla multipleksów i nie tylko. Będzie dużo narzekania. Idzie to tak:


1)      Po pierwsze, ilekroć stawiam się w kinie (raz na kilka na miesięcy) mam wrażenie, że bilety są coraz droższe. Na sobotniej wyprawie na Dziewczynę z tatuażem za dwa bilety trzeba było zapłacić prawie 40 zł. A pamiętajmy, że filmy w 3D są jeszcze droższe (na szczęście jakby minęła moda na nie). Postawmy się więc w sytuacji pięcioosobowej rodziny, która chce pójść na nową animację w trójwymiarze, bo dzieci proszą. Ponad 80 zł za półtorej godziny siedzenia na sali. I lepiej, żeby dzieci były zadowolone, bo inaczej kwota, za którą niektórzy studenci potrafią wyżyć tydzień albo i dłużej (zależy ile mają imprez), zostaje wyrzucona w błoto.

2)     To akurat dzieje się chyba od niedawna, ale w Multikinie bilety są teraz sprzedawane nie przy kasach, ale w bufecie. Ciekawy sposób, i zdaje się metoda na wydojenie jeszcze większej ilości kasy. Weźmy tę samą rodzinkę, która wybierała się do kina w punkcie pierwszym. Kiedy tatuś, z bólem serca, podaje kwotę za bilety kasjerowi, ten pyta go uprzejmie „Czy życzą sobie państwo jakiś zestaw”. Tatuś nerwowo kiwa przecząco głową, ale dzieci, usłyszawszy pytanie, zerkają na popcorn za szybą, po czym podnoszą głowę i z miną Kota w butach proszą ojca o jakąś przekąskę. Tatuś przegryza wargi. Jeden zestaw nie wystarczy, trzeba kupić więcej. Tym sposobem cena rodzinnego wypadu do kina zwiększa się znacząco (bo tanio to w tych bufetach nie jest) i dochodzi mniej więcej do ceny, za którą student wyżyje półtora tygodnia.

3)   No i oto moment, w którym siedzimy na sali. Rodzinkę póki co zostawiamy w spokoju i nie dopatrujemy się ubytku w portfelu taty, zostajemy jednak w tematyce jedzenia. Ludzie kupują te zestawy, kupują je namiętnie, bo przecież nie mogą wysiedzieć na filmie bez przegryzania sobie popcornu czy nachos, czy jak tam się to cholerstwo zwie. I tym oto sposobem na wieczornym seansie jakiegoś blockbustera na sali unosi się skumulowany zapach tych wszystkich zagryzek, a zewsząd dobiega chrupanie, siorbanie i szeleszczenie. Ktoś powie, że się czepiam – i owszem, czepiam się, bo o ile rozumiem że ktoś sobie może kupić kubełek popcornu (i zdążyć go zjeść na reklamach, hłehłe), tak zwyczajnie nie czaję koncepcji wpadania na salę z zestawami obiadowymi. Albo wychodzenia w trakcie filmu po więcej jedzenia, bo taki przypadek też widziałem. Przypomina mi się seans Cloverfield (2008) i rozmowa dwóch kolesi, którzy też obserwowali ludzi taszczących ze sobą pół bufetu. W pewnym momencie jeden oznajmił: „Ty, ja następnym razem to przyniosę słoik bigosu i się spytam czy mogę sobie odgrzać”. Szkoda też w tym wszystkim ekipy sprzątającej, bo ludzie często sobie coś rozsypią czy rozleją, w końcu po ciemku ciężko tym wszystkim operować.

4)      Czwarty podpunkt to cała reszta zachowań na sali, abstrahując już od spożywania rzeczy wszelakich.  Może jestem przeczulony, ale z mojej perspektywy wygląda to tak: idę do kina, by obejrzeć film. Z perspektywy niektórych osobników, z którymi miałem styczność: idę do kina. Tak, wydaje mi się, że niektórzy wyjście do kina traktują jak kolejne spotkanie towarzyskie, żeby sobie pogadać, pośmiać się czy skomentować, co się dzieje. Czasem można też napisać sms albo nawet pogadać przez telefon. Ponownie przodują w tym seanse wszelakich blockbusterów. Z przykładów: na seansie drugiej części Transformers jakiś gościu każdą akcję komentował donośnym „JAAA PIERDOOOOLĘĘĘĘĘ” (przepraszam co wrażliwszych za ten jakże paskudny wyraz). No kurde, nie dość że film słabiutki, to jeszcze trzeba słuchać złotych myśli. Na jakimś innym filmie kilka osób w niższych rzędach świeciło sobie jednocześnie komórkami, coś tam sprawdzając. Nie dało się tego nie zauważyć. Nie wspominając o delikwentach, którzy wchodzą na film 10 minut po jego rozpoczęciu, bo źle oszacowali czas reklam. Z gadającymi, komentującymi i śmiejącymi się chyba każdy miał kiedyś do czynienia. Jest to naprawdę denerwujące, zwłaszcza, że niektórzy robią to zwyczajnie głośno, a przecież nie wszyscy potrzebują słyszeć błyskotliwe rozmowy i żarciki.  No i klasyk, czyli wychodzenie do łazienki. Rozumiem, że czasem trzeba, ale już wychodzenia do toalety pięć minut po rozpoczęciu filmu, to chyba oznaka chorego pęcherza. I jeszcze – mam wyjątkowego pecha jeśli chodzi o moich sąsiadów w rzędzie; średnio co drugi seans trafiam na dziwnie pachnących osobników. To już przypadek losowy, wiadomo, ale naprawdę nie jest fajnie siedzieć koło gościa który ilekroć się poruszy wydziela dziwną falę smrodu albo, z drugiej strony, koło wyżelowanego typka który prawdopodobnie wylał na siebie butelkę ohydnie słodkich perfum. Pech, no :) 

Ponarzekałem sobie, uf, ale taka prawda, że pomimo tych wszystkich uciążliwych zachowań innych ludzi to wyprawy do kina mają swoją magię i naprawdę lubię zasiadać w fotelu przed wielkim ekranem, słuchać dźwięków płynących z głośników i generalnie nigdzie się tak dobrze filmów nie odbiera. Wolę jednak, jak na sali jest naprawdę mało ludzi. 


1 komentarz:

  1. Eeee, ale czasem komentarze ludzi w kinie potrafią umilić kiepski film. Jak byłem na "Antychryście" (film beznadziejny) jeden koleś w pewnym momencie zaczął co chwilę komentować. W momencie jak wilk przemówił do bohatera, gostek wstał, krzyknął "Ku**a! To nie Wigilia!" i wyszedł z sali trzaskając drzwiami. Niektórzy byli oburzeni, ale ja miałem ubaw ;D

    Albo na "Titanicu w tym momencie: http://katewinsletphotos.com/albums/albums/movies/1997_titanic/screen-captures/normal_titanic_394.jpg
    ktoś wyjechał z tekstem "to już wtedy to znali?"

    OdpowiedzUsuń