sobota, 14 stycznia 2012

The Girl With The Dragon Tattoo (2011)



W notce o oczekiwaniach na ten rok wspomniałem o Dziewczynie z tatuażem, pisząc, że nie wiem czego tak naprawdę się spodziewać i wypunktowałem, że David Fincher to jeden z moich ulubionych reżyserów. Cenię jego filmy za dramatyzm i napięcie, jakiego dostarczają (nawet przegadane Social Network ogląda się niczym film akcji), poza tym Fincher świetnie panuje nad wszystkim, co dzieje się na planie, a jego filmy stoją na wysokim poziomie realizacyjnym. Cieszy mnie, że jego najnowszy produkt nie odbiega od tego schematu. I jest bardzo dobry.

Fakt, że nie widziałem ani literackiego pierwowzoru Dziewczyny i nie oglądałem szwedzkiej wersji filmu sprawił naturalnie, że nie mam żadnego punktu odniesienia i oceniam film zwyczajnie, nie przyrównując go do niczego. Akcja rozgrywa się w Szwecji, gdzie poznajemy redaktora i współwłaściciela magazynu Millenium, Mikaela Blomkvisa. W procesie o zniesławienie przemysłowca Wennerströma traci on swoje wszystkie oszczędności. W międzyczasie adwokat Dirche Frode, pracujący w koncernie Henrika Vangera, zleca Lisbeth Salander, młodej i uzdolnionej hakerce znajdującej się pod opieką kurateli ze względu na swoją niepoczytalność, szpiegowanie Blomkvisa. Dzennikarz zostaje w końcu umówiony na spotkanie z  Vangerem , a ten prosi go o przysługę, w zamian za którą Blomkvis otrzyma dokumenty kompromitujące Wennerströma – ma rozwiązać zagadkę zaginięcia bratanicy Vangera, Harriet, sprzed 40 lat zresztą. Vanger podejrzewa, że za zaginięciem (i śmiercią) dziewczyny stoi ktoś z rodziny. Wkrótce do pomocy Blomkvisowi przydzielona zostaje Lisbeth.


Na pewno Fincherowi znowu udało się wytworzyć niezwykły klimat, który pochłania widza od pierwszych minut, by potem sprawić, że siedzi się w fotelu z zaciśniętymi z emocji pięściami i z napięciem czeka na dalsze wydarzenia. Atmosfera jest ciężka i niepokojąca, przytłaczająca nawet trochę (ale nie w takim stopniu, jak w Se7en). Szybki montaż nadaje niezwykłego dynamizmu, a śledzenie kroków Blomkvisa i odkrywanie kolejnych tropów razem z nim sprawia, że pragniemy poznać rozwiązanie zagadki tak bardzo, jak i on. Film może poszczycić się wspaniałymi zdjęciami i realizacją, co zresztą też jest normą jeśli o dzieła Finchera chodzi. Zbliżenia, długie ujęcia, znakomite wykorzystanie kolorów, które podkreślają chłodną atmosferę filmu – brawa dla operatora. Zresztą już samo intro jest kapitalne, trochę w stylu bondowskim, a na jego kształt wpływ ma na pewno fakt, że Fincher reżyserował kiedyś teledyski. Dodatkowo w jego trakcie po uszach daje cover piosenki Led Zeppelin, Immigrant Song, tym razem w wykonaniu Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Panowie są po raz drugi, po Social Network, odpowiedzialni za muzykę do filmu Finchera i jest to ilustracja w bardzo podobnym stylu jak poprzednio, może tylko trochę mniej słyszalna w filmie. Sama muzyka dobrze sprawdza się w połączeniu z obrazem, ale jestem przekonany, że na płycie słuchałoby się tego nieco ciężko.


Nie jest to film lekki i przyjemny, a kilka scen jest naprawdę niewygodnych, brutalnych i niepokojących – mam tu na myśli te momenty, w których Lisbeth staje w bezpośredniej konfrontacji z jej nowym kuratorem, maniakiem seksualnym. Nakręcone niezwykle odważnie, przywołują na twarz grymas zniesmaczenia i sprawiają, że oglądający ma wielką ochotę sam wymierzyć sprawiedliwość oprawcy dziewczyny. Trudno wyprzeć te obrazy z pamięci. Wielkie brawa należą się też w tym momencie Rooney Marze, która jest po prostu wspaniała jako Lisbeth, fantastycznie oddaje emocje i ciężko się patrzy, jak dzieje jej się krzywda. Bo Lisbeth, choć niezależna i silna, to jednocześnie tak naprawdę bardzo delikatna i subtelna osoba, chętna do pomocy innym i potrzebująca bliskości kogoś, kto się nią zaopiekuje. A to, że potrafi być nieobliczalna, gdy ktoś zajdzie jej za skórę, możemy łatwo usprawiedliwić, tym bardziej, że sami mamy ochotę zrobić to samo, co ona. Jedna z najciekawszych postaci kobiecych, jakie widziałem ostatnio w kinie. Pokłony dla Mary i mam nadzieję, że zostanie za swoją rolę jakoś uhonorowana. Bardzo jej w tym kibicuję. Poza Rooney mamy jeszcze bardzo dobrego w swojej roli, charyzmatycznego Daniela Craiga i solidny drugi plan – nie ma tu właściwie osoby, która zagrałaby nieprzekonywująco.  Ponadto między Marą i Craigiem jest dobra chemia, wobec czego z przyjemnością słucha się ich wymian zdań i dialogów okraszonych delikatnym i inteligentnym humorem.



Pomimo tego, że całościowo film zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, to muszę przyznać, że ostatnie kilkanaście minut jakby nieco odstawało poziomem od reszty. Po znakomitym budowaniu napięcia podczas śledztwa, rozwiązanie zagadki następuje jakoś nagle, a potem film obiera trochę inny tor, który mnie na przykład interesował dużo mniej. Zakładam jednak, że w książce było podobnie, więc nie do końca zaliczam to stricte jako wadę filmu. Niemniej widziałbym to inaczej i ten ostatni akt trochę kłóci mi się z resztą. No ale cóż, to pierwsza część trylogii, więc domyślam się, że końcówka było podkopaniem gruntu pod kolejną część, co do której mam nadzieję, że powstanie już wkrótce.

I w sumie tyle z wrażeń na gorąco – nie wiedziałem czego się spodziewać, a dostałem udany mariaż thrillera z kryminałem, trzymający w napięciu, ze świetną obsadą i cudną realizacją. Wkrótce zapoznam się zapewne z książką i szwedzką wersją filmu, aby porównać sobie wszystkie trzy wersji tej opowieści, a tymczasem zachęcam aby wybrać się do kina i spędzić bardzo szybkie 2,5 h na oglądaniu naprawdę dobrego filmu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz