wtorek, 31 stycznia 2012

Midnight in Paris (2011)



Może to dziwne, ale w życiu nie oglądałem filmów Woody’ego Allena. Umykały mi, a i nigdy nie czułem specjalnej potrzeby, by je nadrabiać. Postanowiłem jednak sięgnąć po jego najnowszy produkt, bo a) zbierał świetne recenzje b) pomysł na fabułę, w której bohater przenosi się w czasie i spotyka znane osobistości wydał mi się ciekawy c) Midnight In Paris zostało właśnie nominowane do Oscara d) naczytałem się o koszmarnym polskim plakacie do tego filmu. Nie wiedząc, czego się spodziewać, zasiadłem do oglądania. I nie chwyciło.


Pomysł na fabułę rzeczywiście jest oryginalny – jest sobie Gil, zdolny, nieco roztrzepany scenarzysta. Gil jest w trakcie pisania swojej powieści i wraz z narzeczoną Inez i jej nadzianymi rodzicami podróżuje po Paryżu, którym to miastem jest zauroczony w przeciwieństwie do swej wybranki. Z czasem coraz trudniej znosi towarzystwo podróży, do którego dołącza się jeszcze pseudointeligent Paul. Pewnej nocy lekko pijany Gil wraz z wybiciem północy dostrzega stary samochód, a w nim pasażerów w strojach z lat 20. Wsiada do niego i rozpoczyna niezwykłą podróż.

No właśnie, podróżowanie w czasie na pewno byłoby niezwykłe, tak samo jak spotykanie wybitnych postaci, które na zawsze zapisały się w kulturze, co do tego nie mam wątpliwości. Tylko że o ile na początku „poznawanie” tych postaci wraz z Gilem jest zwyczajnie fajne i daje widzowi frajdę, tak potem staje się na tyle rutynowe, że aż monotonne, wobec czego na dźwięk kolejnego znanego nazwiska reaguje się po prostu „aha”. Nie można też powiedzieć, żeby była dla tego jakaś alternatywa, na której możemy się skupić, bo reszta fabuły ogranicza się do problemów Gila z Inez, których się też się jakoś bardzo nie przeżywa, gdyż widzimy, że im po prostu niezbyt zależy, więc po co przejmować się za nich.


Generalnie cała historia wydaje się być pretekstem do zaprezentowania laurki Paryża i postaci, które niegdyś się przez to miasto przewijały (choćby Fitzgeraldowie, Hemingway, Picasso i wiele innych). Trzeba oddać Allenowi, że stolicę Francji przedstawił naprawdę zachęcająco i tylko umocnił moją chęć, by kiedyś tam pojechać. Choć, oczywiście, wizerunek Paryża może być nieco ukoloryzowany, byśmy widzieli go tak samo cudownym, jak widział go zauroczony nim Gil podczas swoich przechadzek. Nie mnie to oceniać, zweryfikuję jak zobaczę na żywo. Jeśli chodzi o postaci historyczne, to też odwalono kawał dobrej roboty, przyznaję. Owen Wilson jako Gil jest poprawny i dobrze oddaje romantyczną duszę swojego bohatera, ale przegrywa w starciu z każdorazowym epizodem którejkolwiek postaci ze znanym nazwiskiem. Moim absolutnym faworytem jest tutaj zdecydowanie Adrien Brody w króciutkim występie jako Salvador Dali. Cudna rólka, zabawna, z ikrą, według mnie tworzy najlepszą scenę filmu. Szkoda, że trwa tylko 3 minuty z hakiem. Jako ciekawostkę można jeszcze dodać, że w jednej ze „współczesnych” rólek występuje sama Carla Bruni, bardzo sympatyczna zresztą.

To jest przy tym wszystkim ciepły i uroczy na swój sposób film, tak, ale wszystko jest w nim takie… za idealne. Chyba przyzwyczaiłem się filmów, w których bohaterowie wciąż napotykają jakieś problemy, bo oglądanie przez półtorej godziny jak Gil wsiada co chwila do samochodu z lat 20 i szlaja się po różnych lokalach jednak mnie znużyło. To znaczy, pewnie, problemy są, ale ograniczają się do rozważań typu „Czy ja ją kocham?”, „Czy ona mnie pokocha?”, związanych zarówno z Inez, jak i poznaną przez Gila w latach 20 Adrianą, graną przez Marion Cotillard, która nie wybija się niczym szczególnym, ot, w porządku rola. Wspominałem już na tym blogu kilka razy, że generalnie lubię filmy skupiające się na ludziach i nie potrzebuję kupy efektów specjalnych, by się dobrze bawić i odpowiednio przeżywać to, co się dzieje na ekranie, ale tutaj zwyczajnie nie poczułem tej rzekomej magii panującej w filmie. Może musiałbym obejrzeć go jeszcze raz, ale jakoś nie mam ochoty.



Nie oznacza to, że jestem całkiem na nie – doceniam casting, doceniam pomysł, uważam jednak, że fabułę dałoby radę ciekawiej rozwinąć, lecz widocznie nie taka była wizja Allena, który postawił na ukazanie w jak najlepszym świetle Paryża i zrobienie przeglądu najwybitniejszych ludzi związanych z tym miastem w jakiś sposób. Jest uroczo, jest ciepło, ale przez to wszystko jest też jakoś tak bezpłciowo. Dzięki niebiosom za scenę z Dalim, bo inaczej chyba nic bym z tego filmu nie pamiętał za jakiś czas. A szkoda. 

1 komentarz:

  1. dzieki, wiem czego nie ogladac :) co jak co ale W.Allen jakoś mnie nigdy nie pociągał i wątpie zeby pociagnął. Poza jego samego i wywiadów z nim to nic nie lubię. "nie wchodzi mi". A i owszem okładka tragiczna. Za to ja szykuję się na "adwokata diabła" na tvnie dziś i na sobotę ze "skazanymi na shawshank"! :D

    OdpowiedzUsuń