poniedziałek, 6 lutego 2012

Filmy o Batmanie - część 2


Niewystarczające studiu zarobki Batman Returns sprawiły, że postanowiło ono zrezygnować z Tima Burtona jako reżysera i nadać serii bardziej mainstreamowy ton. Burtona, który w swoim poprzednim filmie uzyskał od Warner Bros. pełną niezależność (co zaowocowało fantastycznym, ale może rzeczywiście nie do końca dla zwykłego zjadacza popcornu przystępnym dziełem), zastąpiono Joelem Schumacherem. Jak się potem miało okazać, nakręcił on dwa filmy ze słowem Batman w tytule. Poniżej podsumowanie obu tych produkcji.


BATMAN FOREVER (1995)



Batman mierzy się z kolejnymi przeciwnikami – tym razem są to Two-Face i Riddler. Bohater musi powstrzymać obu złoczyńców przed wdrożeniem w życie planu, według którego mają dostać się do mózgów wszystkich mieszkańców Gotham, by pobierać z nich różne informacje.

Okej, muszę przyznać, że mam do tego filmu pewien sentyment, bo za dzieciaka często wkładałem do odtwarzacza VHS piracką kasetę z tą częścią właśnie, co zaowocowało zakupem kilku dobrych zabawek z uniwersum Batmana i wzbudziło ogólną sympatię do postaci. Jeśli jednak spojrzeć na film Schumachera teraz, po kilkunastu latach,  to już nie jest tak różowo. Przede wszystkim, do tej pory nie wiem, czy traktować Forever jako kontynuację filmów Burtona, czy też taki mały restart serii zachowujący niektórych aktorów (konkretnie odtwórców ról Alfreda i komisarza Gordona). Poza tymi panami zmieniło się właściwie wszystko – chociażby stylistka; Gotham, do tej pory posępne i monumentalne, teraz przypomina pstrokatą wariację Las Vegas, pełną dziwnych kolorów, dyskotekowych iluminacji i kilkupiętrowych posągów stojących w centrum miasta. Przeskok aż zanadto wyraźny, a i sam film traci (między innymi) przez to cały ten burtonowski mroczny klimat, chociaż chyba właśnie o to chodziło Warnerowi. Mamy za to festiwal pajacowania w wykonaniu dwóch głównych antagonistów, z których zarówno Two-Face w wykonaniu Tommy’ego Lee Jonesa, jak i Riddler grany przez Jima Carrey’go, bardziej zachowują się jak Joker z ADHD, a nie jak swoje postaci. Jones co chwila skacze i głupkowato się śmieje, a Carrey jest taki, jak we wszystkich swoich komediowych rolach, tak więc stroi dziwne miny, wykonuje dziwne ruchy i wydaje jeszcze dziwniejsze dźwięki. Nie widzimy na ekranie Riddlera – widzimy Carrey’a.



Zmienił się także odtwórca głównej roli – Keatonowi nie spodobał się kierunek, w który poszła seria, wobec czego zrezygnował z gaży o wielkości 15 milionów dolarów i pożegnał z postacią. Rolę zaproponowano Valowi Kilmerowi, który przyjął ją nie przeczytawszy wcześniej scenariusza (a mógł). Kilmer jest słabszym Batmanem niż Keaton, co do tego nie ma wątpliwości. Przede wszystkim jest bardziej bezpłciowy niż poprzednik, nie ma takiej charyzmy, nawet w kostiumie, który sam w sobie powinien wzbudzać jakiś respekt. Wiąże się to też z próbą zrobienia Batmana bardziej cool, teraz mówi on Alfredowi przed wyruszeniem na misję, że zajedzie po drodze po jedzenie, itd. Owszem, Wayne ma wciąż rozterki na temat przeszłości i zasugerowane jest, jak bardzo ona mu ciąży, ale jednak Keaton lepiej obrazował to całe skrzywienie psychiczne postaci. Chyba najlepiej wypada w tym wszystkim wprowadzona w tej części postać Robina, w roli którego Chris O’Donnell. Nie ma się poczucia, że coś jest w tej postaci wymuszone, ot, chłopak szukający zemsty i bratający się z Batmanem, którego tajemnicę odkrywa. Rola kobieca przypadła Nicole Kidman, która chyba nigdy nie wyglądała tak dobrze, ale jako postać nie wyróżnia się za bardzo niczym oprócz aparycji. Zmienił się też kompozytor – Elfmana zastąpił Elliott Goldenthal, który stworzył nienajgorszą w sumie partyturę z dobrym tematem głównym, nie mającym jednak podbicia do dzieła Elfmana.

Dobra, czas, by o tym wspomnieć. Kostiumy Batmana i Robina mają gumowe sutki, a podczas scen przywdziewania tychże, kamera pokazuje nam z bliska krocze Batmana, a także jego tyłek. Kostium wyposażony jest w zamek między pośladkami. Nie chciałbym wydawać fałszywych osądów, ale to po prostu musi mieć związek z orientacją Schumachera (który otwarcie przyznaje, że jest homoseksualistą). Sam reżyser zresztą twierdzi, że nie uważał iż dodanie sutków do kostiumów wzbudzi takie kontrowersje, a one same są oparte na rzeźbach z antycznej Grecji.



Pomimo tych wszystkich wad, oglądanie tego filmu to jakieś takie guilty pleasure i można jakoś przełknąć seans, ale to chyba ma też związek z całym tym sentymentem, no i warto poczekać do napisów końcowych, podczas których można usłyszeć dwie świetne piosenki – Hold Me, Thrill Me, Kiss Me U2, oraz Kiss From A Rose Seala. Studio nie mogło za to narzekać – pomimo mieszanych recenzji, film zarobił swoje, stał się drugim najbardziej dochodowym filmem roku i podwaliną do produkcji wszelakich zabawek związanych z Batmanem,  z uwzględnieniem pojazdów używanych przez bohaterów (zarówno latających, jak i Batmobila, który tak jak samo Gotham jest w Forever dużo bardziej dyskotekowy niż u Burtona). Sam wciąż posiadam kilka takich zabawek, a nawet monetę, której w filmie używał Two-Face.

Najgorsze miało dopiero nadejść.

BATMAN I ROBIN (1997)


Produkcja kolejnej części pod wodzą Schumachera rozpoczęła się niemal natychmiast po premierze Batman Forever. Tym razem postanowiono po części wrócić do campowej formy i całkowicie ugrzecznić film, robiąc z niego bardziej baję dla dzieci, a nie poważne dzieło. I to była zguba tego filmu. To znaczy, nie tylko to, ale skoro sam pomysł wyjściowy zahacza o kuriozum, to trudno się spodziewać, żeby całość się udała.

Tym razem Batman i Robin stawiają czoło Mr. Freezowi, który chce zamienić całe Gotham w lodową pustynię. Freeze jest grany przez Arnolda Schwarzeneggera, którego rola ogranicza się do rzucania nieśmiesznymi one-linerami mającymi KONIECZNIE, ale to KONIECZNIE związek z lodem/zimnem/mrozem. Ogólnie rzecz biorąc, to nie tylko Freeze rozdaje suchary jak leci, bo większość żartów jest tak przeraźliwie mało zabawnych, że aż serduszko boli (Batman przekomarzający się z Robinem i mówiący „To dlatego Superman pracuje sam” – no na litość, witajcie lata 60). Sam Batman po raz kolejny ma inną twarz – George’a Clooney’a, który był wtedy na fali dzięki serialowi Ostry Dyżur, a który jako Batman jest jeszcze bardziej bezpłciowy niż Kilmer. Z innych nowych osób mamy Umę Thurman w roli kolejnej antagonistki, Poison Ivy, która też jest tak pretensjonalna, jak tylko może być. Ton głosu, wymowa sugerująca, że recytuje swoje kwestie niczym grecką tragedię… No i Poison Ivy ma swojego przydupasa, co zwie się Bane. Jeśli ktoś nie wie, to Bane był w komiksach jednym z najinteligentniejszych przeciwników Batmana, władającym sześcioma językami, w tym także łaciną, to on pierwszy zdemaskował Gacka. U Schumachera to chrząkająca, bezmyślna kupa mięcha o karykaturalnym wyglądzie:



Można mieć tylko nadzieję, że Nolan w The Dark Knight Rises przywróci dobre imię tej postaci, na co się zapowiada po zdjęciach i trailerach. Do obsady dołączyła także Alicia Silverstone jako Bat-Girl i generalnie nie ma tu za bardzo co pisać, bo postać nie wzbudza absolutnie żadnych emocji. Ot, jest.



Jedziemy dalej: Gotham nadal wygląda jak Vegas na pigułach, a Batman i Robin wykonują akcje, przez które widzowie z kolei wykonują facepalma (typu jazda na łyżwach po zamrożonej podłodze muzeum). Mało tego. Batman, który w filmach Burtona działał w cieniu i nie pokazywał się opinii publicznej, tutaj bryluje po różnych balach i licytuje się z Robinem o Poison Ivy, przy czym używa, tadaam! Bat-karty kredytowej. I rzuca przy tym tekst, że nie opuszcza bez niej jaskini. To w sumie definiuje cały bezsens tego filmu i sprowadza go do poziomu Batman: The Movie z 1966, tylko że o ile tamten miał w sobie na tyle dużo uroku, że można było nań spojrzeć z przymrużeniem oka, tak BiR jest po prostu żenujący, a to wcale nie jest urokliwe, w żadnym stopniu. No i oni nadal mają sutki na kostiumie.

Cała ta farsa poniosła zasłużoną klapę, zarówno jeśli chodzi o opinie krytyków, jak i jeśli chodzi o zarobki – to znaczy, zarobił niemało, ale i tak najmniej ze wszystkich filmów. Został nominowany do 11 Złotych Malin, a dzisiaj nawet aktorzy w nim występujący narzekają na atmosferę na planie i rezultat tejże (Chris O’Donnell mówi, że czuł się jakby kręcił reklamę dla dzieci; coś w tym jest). Wszystko to sprawiło, że Warner zarzucił produkcję kolejnej części, która miała się nazywać Batman Triumphant, a nadszargany wizerunek Batmana miał się utrzymać przez kolejne 8 lat, aż do premiery nowej serii. O tym w następnej części.

Zobacz także:
Część 1
Część 3

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie najlepszymi filmami o Batmanie są wszystkie produkcje T. Burtona. Od dawna kolekcjonuję też wszystko co ma związek z tym komiksowym oraz filmowym superbohaterem :). Posiadam sporą kolekcję komiksów, filmów na DVD, a także gadżetów - https://4gift.pl/gadzety/gadzety-filmowe/ związanych z produkcjami filmowymi. Jak dla mnie nic nie przebije Batmana z '89 roku :).

    OdpowiedzUsuń