poniedziałek, 12 grudnia 2011

(500) Days Of Summer (2009)

UWAGA- TEKST ZAWIERA SPOILERY




Gdybym miał kiedyś zostać reżyserem to chciałbym swoim debiutem postawić poprzeczkę naprawdę wysoko.  Nie tylko sobie, ale też jeśli chodzi o gatunek, formę… No, w każdym razie nakręcić film, o którym w niektórych kręgach byłoby naprawdę głośno, który zyskałby aklamację publiczności i krytyków. Sztuka taka udała się choćby Romanowi Polańskiemu, którego Nóż w wodzie to już klasyk polskiej kinematografii, udała się też Davidowi Fincherowi odpowiedzialnemu za Obcego 3, przez wielu uważanego za najlepszą część serii. Dwa lata temu czynu tego dokonał też Marc Webb, tworząc (500) Days Of Summer.

Lubię filmy o ludziach, filmy stonowane, wyciszone, gdzie ważne są emocje i to, co przeżywa bohater.  Nakręcone za małe pieniądze, przez ludzi z pasją i odpowiednią ekipą. Najczęściej nie są to komercyjne hity kinowe, ale po prostu kino niezależne, które możemy podziwiać na różnych festiwalach. 500 DOS jest właśnie jednym z takich filmów. Jego premiera odbyła się na festiwalu w Sundance, w 2009 roku, gdzie dostał owację na stojąco. Niedługo potem odniósł niespodziewany sukces na całym świecie. Nakręcony za 7,5 milionów dolarów (co, nie oszukujmy się, jak na dzisiejsze standardy jest  bardzo małą kwotą), zarobił ich łącznie ponad 60. Powiem tak – gdybym był na wspomnianym wyżej festiwalu i oglądał 500 DOS na premierowym pokazie, to chyba pierwszy podniósłbym się z krzesła i bił brawo.



Historia obraca się wokół Toma Hansena, niespełnionego architekta, który aktualnie pracuje w firmie zajmującej się tworzeniem kartek okolicznościowych jako twórca tekstów nań. Tom jest romantykiem i głęboko wierzy, że istnieje prawdziwa miłość. Pewnego dnia poznaje nową asystentkę swojego szefa – Summer Finn, w której zadurza się od pierwszego wejrzenia. Gdy dziewczyna się o tym dowiaduje, ich relacja staje się coraz bliższa, pomimo jej ostrzeżenia, że nie chce mieć chłopaka i nie sądzi, by miłość funkcjonowała na tym świecie. Pewnego dnia zrywa z Tomem.



Jak wspomina narrator na początku filmu – to nie jest historia miłosna. Polski tytuł (500 dni miłości) jest dość mylący i może wskazywać, że to kolejna typowa komedia romantyczna, ale naprawdę tak nie jest. Czym jest 500 DOS? To historia o tym, jak chłopak poznaje dziewczynę. O jego nadziejach, radościach i rozczarowaniach. O relacji między dwojgiem ludzi. Nie mamy tu pompatycznych scen gdzie on wyznaje jej miłość na oczach tysięcy ludzi. Historia, jaką przedstawia nam Webb, może się przytrafić tak naprawdę każdemu. Ciekawe, ilu facetów pomyślało w trakcie seansu „Przecież to o mnie”. Niezwykle prawdziwy to film – czasem nawet boleśnie prawdziwy.



Tytułowe 500 dni obejmuje czas przed związkiem Toma i Summer, w czasie związku i po zerwaniu. Fabuła filmu jest nielinearna; skaczemy po różnych dniach z historii ich relacji, często między czasem przed i po rozstaniu. Wspólne początki tej dwójki to nagromadzenie wielu uroczych scen, powodujących szeroki uśmiech na twarzy. Duża w tym zasługa przesympatycznych odtwórców głównych ról : Josepha Gordona-Levitta, pnącego teraz się z powodzeniem po szczeblach kariery, i Zooey Deschanel, którą możemy aktualnie oglądać w nowym serialu, New Girl, gdzie jest też producentką. Jest między nimi dobra chemia i naprawdę przyjemnie ogląda się sceny, w których odkrywają swój gust muzyczny (cudna scena w windzie), rozmawiają ze sobą w klubie karaoke, biegają po Ikei i bawią się w dom, czy też siedzą na ulubionej ławce Toma w parku. A takie momenty jak Tom tańczący w drodze do pracy do piosenki zespołu Hall & Oates, po pierwszej nocy spędzonej wspólnie z Summer, zostają w pamięci na długo. Bezcenne.



Pisałem wcześniej o bolesnej prawdziwości tego filmu – że to prawda, możemy przekonać się gdy oglądamy jak Tom próbuje bezskutecznie poradzić sobie z życiem po zerwaniu z Summer. Chłopak zakochał się na zabój i gotów był sobie życie z nią układać, starał się jak mógł, pokazywał, że mu zależy. A ona nie poczuła tego czegoś. I tyle. W jednej chwili zrujnowała oazę szczęśliwości Toma, który wreszcie miał nadzieję na coś więcej.  Prawda, uprzedziła go na początku, że nie będzie z tego nic głębszego, a on przystał, ale z mojej perspektywy całkiem zrozumiale uznał potem, że Summer chyba zmieniła zdanie. Za dużo mu tej nadziei zrobiła, no. Każdy może to inaczej odebrać; ja sprawę traktuję właśnie tak. Tym bardziej, że w czasie gdy Tom zasypiał i budził się z butelką whisky obok łóżka, ona poznała innego i postanowiła ułożyć z nim życie. Mało tego, gdy Tom i Summer znów zaczęli ze sobą rozmawiać, nie powiedziała mu, jak sprawa stoi. A on sobie znów zrobił nadzieję. Można powiedzieć, że nie uczył się na błędach, ale ja go nadal rozumiem, chyba dlatego, że jestem do niego bardzo podobny z charakteru.  Scena, w której poznaje prawdę o aktualnym statusie Summer, jest po prostu wybitnie dołująca, a przy okazji wybitnie zrealizowana; korzysta z patentu, którego nie widziałem w żadnym innym filmie - genialnego w swojej prostocie; podczas oglądania czekajcie tylko, aż ekran przedzieli się na pół i pojawią się dwa krótkie napisy.



Ta słodko-gorzka historia zilustrowana została muzycznie zespołami i wokalistami głównie z gatunku Indie rockowego. Nie wiem kto dobierał piosenki do filmu, ale oficjalnie przyznaję mu medal, bo składanka jest po prostu fenomenalna. Mamy tu takie nazwy i nazwiska jak The Smiths, Regina Spektor, The Temper Trap, Simon & Garfunkel, Wolfmother czy wspomniani wcześniej Hall & Oates.  A taki Tom śpiewa na karaoke piosenkę The Pixies i słucha „She’s like the wind” Patricka Swayze na odtwarzaczu. Nagromadzenie muzycznych rewelacji, do których często wracam.



Świeżość, doskonała realizacja, garstka śmiechu i wzruszeń. Webb może być ze swojego debiutu więcej niż dumny, bo chyba każdy początkujący reżyser chciałby żeby jego niskobudżetowy film stał się światowym hitem. Bardzo jestem ciekaw jak wyszedł mu reboot serii o Spider-Manie, tym razem kręcony już z dużo większym budżetem (naturalnie) i, zapewne, mniejszą niezależnością. Teaser trailer mi się podobał, oby film też był dobry, bo szkoda by było, żeby po rozpoczęciu kariery z takim impetem nagle się przejechać. Swoje film i tak zarobi, ciekawe tylko, jak będzie z poziomem. Trzymam kciuki.



Kto jeszcze nie widział (500) Days Of Summer, niech czym prędzej to nadrobi i sam sprawdzi, jak się kończą losy Toma. A przy okazji przekona się, że za małe pieniądze można nakręcić film lepszy niż wiele wysokobudżetowych pozycji. Zamiast odcinać kolejne kupony i kręcić za dwieście milionów kolejne niepotrzebne sequele typu czwarci Piraci z Karaibów, lepiej nakręcić kilkanaście tak dobrych jak wyżej opisany. Z całego serca polecam (soundtrack także), bo to film wielokrotnego użytku. I skłania do refleksji.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz