sobota, 10 grudnia 2011

Sherlock Holmes (2009)



Zawsze lubiłem postać i przygody Sherlocka Holmesa i chętnie zasiadam do książek traktujących o tej postaci.  Podziwiam Arthura Conana Doyle’a za kunszt z jakim tworzył wymyślając kolejne zagadki rozwiązywane przez genialnego detektywa, gdyż na pewno wymagało to ze strony pisarza nie lada  zaangażowania i ogromnej wyobraźni.  Sam Holmes stał się za to ikoną (to chyba nie za dużej słowo) i jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci literackich w historii.  Postać genialnego detektywa wiele razy występowała w kulturze masowej – w grach komputerowych, komiksach, czy wreszcie w filmach. Tych ostatnich pojawiło się szczególnie dużo, poczynając już od 1900 roku. W latach 40. Holmesa portretował Basil Rathbone, którego Sherlock jest chyba tym najbardziej klasycznym, jeśli chodzi o sam wygląd – szczupła postura, płaszczyk w kratkę, czapeczka, fajeczka. Sherlock jakiego znamy z ilustracji do powieści i opowiadań Doyle’a. Jeszcze w latach 80 pojawiały się jakieś wariacje na temat postaci detektywa, nawet w formie komediowej. Potem były filmy i seriale telewizyjne… No, generalnie, Holmes przewijał się na ekranie nieprzerwanie. I tu dochodzimy do adaptacji, która interesuje nas teraz najbardziej, czyli do filmu Guy’a Ritchiego z 2009 roku, zatytułowanego po prostu Sherlock Holmes.

Produkcja ta jest niejako odświeżeniem postaci i nowym spojrzeniem na nią. Ritchie zrobił z Holmesem to, co Nolan zrobił w 2005 roku z Batmanem, a więc pokazał, że z wyeksploatowanej postaci można wycisnąć coś więcej i nadać jej nowy blask. Nowym odtwórcą postaci detektywa został niezwykle popularny ostatnimi czasy Robert Downey Jr. Jego Sherlock zachowuje cechy pierwowzoru, przy czym niektóre rozwija. Nie jest to szczupły pan, który siedzi z fajką w fotelu przyodziany w szlafrok. Holmesowi nowych czasów właściwie daleko do siedzenia – facet woli sobie robić eksperymenty na muchach, własnym psie, czy wreszcie na sobie. Główkuje, kiedy tylko może. Jest zatracony we własnym geniuszu a jego myśli wciąż krążą wokół jakiejś zagadki. Gdy jej nie ma – to jakby nie było samego Holmesa. Sherlock analizuje wszystko co go otacza, przez co niejako potrafi przewidzieć przyszłość (znakomite sceny, w których detektyw przewiduje co się stanie za moment, a widz ogląda to w zwolnionym tempie). Przy tym jest ironiczny, przebiegły i zawadiacki. Kiedy trzeba, potrafi powalić na ziemię większego od siebie. Charakterystyka książkowego Sherlocka została więc tu jakby spotęgowana, co oczywiście w żadnym stopniu nie jest wadą, tym bardziej, że Downey Jr. odnajduje się w tej konwencji po prostu znakomicie. W jakimś stopniu jest to rola podobna do tej z Iron-Mana, gdzie aktor fantastycznie oddał ducha komiksowego Tony’ego Starka. Także tutaj jest ekscentrycznym, spragnionym adrenaliny gościem. Ktoś mógłby powiedzieć, że Downey Jr. szarżuje, ale to nieprawda – nie wychodzi poza pewną granicę i dlatego to taka dobra rola.


Znakomitym uzupełnieniem Downey’a jest Jude Law jako doktor Watson, najlepszy przyjaciel Holmesa i towarzysz jego przygód. Pomimo że gra zupełne przeciwieństwo Sherlocka, Law także potrafi przykuć uwagę widza, szczególnie kiedy jest na ekranie razem z RDJ. Mam tu na myśli to, że obaj panowie tworzą jeden z najlepszych duetów filmowych ostatnich lat, a chemia między nimi po prostu rozsadza ekran. Ritchie wspominał, że na spotkaniach Law świetnie dogadywał się z Downey’em, więc zakładam, że to główny powód dla którego tak dobrze ze sobą współgrają także w filmie. Główną kobiecą postacią jest Irene Adler, grana przez uroczą Rachel McAdams, która jednak aktorsko pozostaje w tyle za odtwórcami Holmesa i Watsona. Nie znaczy to, że gra źle, po prostu nie miała szans doskoczyć do tak zgranego duetu. Najsłabszą postacią jest tu za to główny antagonista, Lord Blackwood w wykonaniu Marka Stronga. Brak mu charyzmy, niestety, poza tym jest to dość sztampowy szwarccharakter z wielkim, złym planem, rzucający co chwila jakimiś absolutami. Chociaż przyznam, ujęcie, w którym widzimy go po raz ostatni, długo pozostaje w pamięci.


Sama intryga jest ciekawa i pasjonująca, choć w sumie dosyć prosta. Podążając razem z Holmesem po tropach zagadki, czuje się nawet coś w rodzaju satysfakcji, gdy Sherlock przedstawia stopniowo jej rozwiązanie. Kryminał jest tu wymieszany z komedią (delikatną, gagi są niewymuszone i rzeczywiście zabawne) i cechami typowego blockbustera; w filmie jest naprawdę dużo akcji i to dobrze zrealizowanej, walki są ciekawie przedstawione i nawet zaskakujące w pewnym stopniu. Na szczęście w całym tym ferworze pojedynków i wybuchów nie zapomniano o dialogach, które są naprawdę świetne i dostarczają tyle samo frajdy co Holmes obijający mordę zbirom. Bardzo dobrze został też przedstawiony Londyn końca XIX wieku. Świetnie oddano realia tamtych czasów – ciekawie ogląda się na przykład będący w budowie Tower Bridge, na którym dzieje się też część akcji. Wszystko to okraszone dobrą i dość oryginalną muzyką Hansa Zimmera, która w filmie sprawdza się naprawdę znakomicie. Na płycie jest trochę bardziej nużąca, ale i tak to porządna partytura. Muzycznym motywem przewodnim jest  tu utwór Discombobulate, który słyszymy na napisach końcowych (polecam nie wyłączać filmu w chwili ich rozpoczęcia, jako że są naprawdę rewelacyjnie, przynajmniej pierwsza ich partia).


Końcówka filmu zapowiada kto będzie antagonistą w nadchodzącym wielkimi krokami sequelu (teraz i tak to wszyscy wiedzą, bo trailery, bo opisy). Kto czytał prozę Conana Doyle’a ten wie, że możemy się spodziewać czegoś naprawdę interesującego. Oby kontynuacja dorównała do poziomu swojego poprzednika, bo to naprawdę dobre kino rozrywkowe, inteligentne, wciągające, i wielokrotnego użytku. Z postaci Holmesa można by pewnie zrobić typowy, rasowy kryminał, ale forma, jaką zaprezentował Ritchie, też jest wielce satysfakcjonująca. Polecam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz