niedziela, 18 grudnia 2011

Love Actually (2003)




Nie jestem entuzjastą świąt Bożego Narodzenia. Nie czuję tego klimatu i nie chodzi tu nawet o fakt, że za oknem deszcz i kilka stopni na plusie. Po prostu, taki Grinch ze mnie; denerwują mnie świąteczne reklamy, świąteczne piosenki w radio i w hipermarketach, cała ta pogoń za prezentami i jedzeniem, które trzeba postawić na stół. I inne takie. Naturalnie, niektóre rzeczy potrafię docenić – lubię strojenie choinki, lubię dawać prezenty (bardziej niż dostawać, serio!), wreszcie lubię nieliczne wytwory kultury masowej związane z tym, jak to mówią, magicznym czasem. No bo w sumie to  niektóre piosenki świąteczne są jeszcze słuchalne (nie, Last Christmas nie jest), a i dobrze czasem obejrzeć sobie świetny film ze świętami w tle. I nie mam tu na myśli Kevina lecz produkcję, do której wracam przynajmniej raz w roku, i to nawet nie w okresie przedświątecznym. Love Actually.



W notce o Crazy, Stupid, Love napisałem taki fragment: W 2003 roku takiego kom-roma totalnego stworzył Richard Curtis, wypuszczając na światło dzienne Love Actually - fantastyczny kawał kina do którego jestem w stanie wracać wielokrotnie bez znużenia, doskonale obsadzony i rozpisany, chociaż traktujący o kilku osobnych wątkach. W sumie to najkrótsze podsumowanie moich myśli na temat tego filmu, ale przecież nie zakończę wpisu na drugim akapicie, toteż trzeba rozszerzyć co nieco. Wspomniany wyżej Richard Curtis jest brytyjskim… scenarzystą, głównie. Przed stworzeniem Love Actually pracował nad scenariuszami takich produkcji jak serial o perypetiach Jasia Fasoli (1990), Four Weddings and a Funeral (1994), Notting Hill (1999), czy też Bridget Jones’s Diary (2001). Filmy rozpoznawalne, filmy lubiane (i filmy chyba zbyt często puszczane przez polskie stacje telewizyjne, tak poza tym). Love Actually jest za to jego debiutem reżyserskim.



Pierwsze co się rzuca w oczy już na samym plakacie to imponująca brytyjska obsada, jaką udało się Curtisowi zgromadzić. Nighy, Rickman, Thompson, Neeson, Grant, Firth, Knightley… Nietrudno się domyśleć, że  w trakcie seansu właściwie non stop przewija nam się przed oczami jakaś znana twarz. Oczywiście nie jest to żadną wadą, bo film jest zagrany po prostu koncertowo, a wszyscy ci popularni aktorzy to castingowy strzał w dziesiątkę. Sama fabuła jest podzielona na kilka wątków połączonych ze sobą w jakiś sposób.  Nie potrafię wskazać, który lubię najbardziej, bo z taką samą przyjemnością oglądam perypetie podupadłego rockmana który próbuje znów zaistnieć na rynku, wdowca chcącego nawiązać więź ze swoim pasierbem, faceta zakochanego w żonie swojego najlepszego przyjaciela, pisarza próbującego otrząsnąć się po tym, jak zdradziła go dziewczyna, czy premiera zakochującego się w swojej sekretarce.   Wątków jest jeszcze więcej, mniej lub bardziej rozbudowanych, a żaden z nich nie został przez Curtisa zaniedbany scenariuszowo. Jak pisałem wyżej, fakt, że każda z historii zasługuje na uwagę to też zasługa aktorów w nich występujących. Tak jak nie przepadam za Hugh Grantem, tak tutaj tworzy jedną z dwóch chyba kreacji, w których go naprawdę lubię. Jego premier to postać zabawna i lekka, sam Grant też jest fajnie wyluzowany, czego przykładem może być chociażby rozwalająca scena tańca do żwawej piosenki „Jump” zespołu Girls Aloud.



Pomimo wielu zabawnych momentów przewijających się przez film (taki epizod Rowana Atkinsona jest bezbłędny, także dzięki faktowi, że Atkinsonowi towarzyszy w jego scenie nieoceniony Alan Rickman), jako całość jest on dosyć refleksyjny. Właściwie każdy wątek wprowadza nutkę zadumy (no może poza jednym), a i nie wszystkie kończą się typowym happy-endem.  Historia z Laurą Linney jest całościowo dość przygnębiająca i najsmutniejsza ze wszystkich, tak samo wspomniany wątek wdowca (Liam Neeson) potrafi odpowiednio wzruszyć i poruszyć emocje. A opowieść o facecie zakochanym w żonie kumpla dostarcza nam co najmniej dwu scen-perełek, jednych z najsłynniejszych z filmu. Wszystko to w klimacie świąt, wyczuwalnym w filmie bardziej niż teraz na ulicach. No i ta miłość sama w sobie. Naprawdę czuć ją dookoła, miesza w głowie bohaterom, wpływa na ich emocje i zachowania, sprawia, że są zdeterminowani i gotowi do nieprzewidywalnych zachowań. Bez wątpienia Curtis miał od początku wizję, jak to wszystko ma wyglądać, i konsekwentnie ją realizował, dzięki czemu nawet nieco oklepane kom-romowe motywy nabierają nowego blasku i urzekają błyskotliwością.  



Jak zwykle wspomnę też o warstwie muzycznej. Przez cały film przewija nam się kilka popularnych piosenek, miłych dla ucha, niekiedy użytych w danej scenie po prostu idealnie (Here With Me Dido!). Mamy też nową wersję piosenki „Love is All Around”, którą śpiewa ów podupadły rockman - Billy Mack.. Poza tym dane jest nam usłyszeć trzy tematy muzyczne stworzone przez Craiga Armstronga dla samego filmu –  dynamiczny i dający pozytywnego kopa PM’s Love Theme (luźno związany z postacią premiera), wzruszający Portugese Love Theme (z wątku o zdradzonym pisarzu) i nostalgiczny Glasgow Love Theme (z historii o zakochanym kumplu). Wszystkie są na swój sposób jednymi z najlepszych tematów miłosnych, jakie słyszałem i filmie sprawdzają się w 100%, poza nim także, jeśli ktoś chce się albo podołować (Glasgow), albo pocieszyć (PM). Polecam się z nimi zapoznać, tak przedświątecznie.



Curtis całkowicie wykorzystał potencjał, jaki drzemał w jego pomyśle. Stworzył kino nad wyraz inteligentne, w którym, kiedy trzeba, jest pogodnie, kiedy trzeba, jest nostalgicznie, kiedy trzeba, jest nawet ironicznie. Bajkowo, a zarazem prawdziwie. Curtis pokazuje, że istnieje wiele rodzajów miłości, że czasem trzeba upaść, żeby się podnieść, że w życiu jest nierzadko gorzko, ale trzeba tę gorycz przełknąć. I generalnie… daje jakąś taką nadzieję na lepsze. Podnosi na duchu. Jak dla mnie – najlepszy film o tematyce świąt ever. Wybacz, Kevin. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz