czwartek, 29 grudnia 2011

Garden State (2004)



Samolot, w którym znajduje się główny bohater, niechybnie zmierza ku katastrofie. Obok niego przerażeni ludzie, w tym starsza pani i matka z niemowlakiem. Wstrząsy, światła – dramat. Jedynie główny bohater siedzi zupełnie zobojętniały na to, że za chwilę zginie. Dzwoni telefon. Bohater budzi się z tego apokaliptycznego snu.  Leży na materacu, który, poza telefonem, jest jedynym przedmiotem w dużym, jasnym pokoju, przypominającym pokój szpitalny. Na sekretarkę nagrywa się jego ojciec. Przekazuje wiadomość, która zmusi bohatera do powrotu do miejsca, w którym są jego korzenie. Do Garden State. Tak właśnie rozpoczyna się debiut reżyserski Zacha Braffa.

Cała ta początkowa sekwencja snu jest niezłą alegorią życia Andrew Largemana, owego bohatera, o którym piszę wyżej. Jak dowiadujemy się z kolejnych scen, Large (jego ksywa) od długiego czasu jest na lekach uspokajających, które doprowadzają go do całkowitego marazmu i znieczulicy. Otępiały, nie potrafi dzielić się swoimi uczuciami. Zamyka się w sobie, jest bierny. Krótko mówiąc, prowadzi takie życie poza życiem. Przez śmierć pewnej osoby musi wrócić do miejsca, w którym się urodził, ale które wcale nie jest dla niego miejscem, gdzie mógłby przypomnieć sobie szczęśliwe chwile z dzieciństwa – wręcz przeciwnie, Garden State kojarzy mu się gorzko, głównie przez powód, dla którego musi w ogóle brać te leki uspokajające. Gdy wraca, spotyka masę różnych osobistości, których nie widział od prawie dziesięciu lat – dawnego kumpla, pracującego aktualnie jako grabarz i wciąż mieszkającego z matką; gościa, który zbił fortunę na wynalezieniu, uwaga, cichych rzep; policjanta-byłego ćpuna, czy bardzo ekscentrycznego sklepikarza. Próbuje odnowić kontakt z ojcem. Spotyka też nową postać – Sam, młodą, wygadaną, trochę walniętą dziewczynę. To właśnie ona ma się stać zapalnikiem w przełomie Large’a.


Pomimo tego, że to film z bardzo specyficznym klimatem, postaciami i humorem – co z pozoru może sugerować, że nagina rzeczywistość i tworzy swoją własną – Garden State jest bardzo prawdziwe, choć prostyew konstrukcji, to jednak bardzo szczere. Sądzę, że każdy z nas przeżył w życiu jakąś porażkę i starał się pójść dalej, zapewne z różnymi efektami. GS to też film o pragnieniu zmian i o szansach, jakie los na te zmiany daje. Fakt, że Andrew wraca do rodzinnych stron uwydatnia mu, że tęskni za bezpieczeństwem i opoką, że musi zrobić coś ze swoim życiem, coś, co mu to bezpieczeństwo zagwarantuje. Spojrzeć na życie  z lepszej strony. Braff bardzo prawdziwie obrazuje uczucia, w dialogach, gestach zachowaniach. Bardzo prawdziwie, mimo tej surrealistycznej otoczki. Uczucia są tu bardzo ważne, tak samo jak fakt, że dobrze jest mieć na kogo liczyć w potrzebie.


Natalie Portman, odtwórczyni roli Sam, powiedziała kiedyś w jednym z wywiadów, że Garden State to „one-man show”. Trudno się nie zgodzić, bo poza tym, że Braff film wyreżyserował, to także go napisał, zagrał w nim główną rolę i wyprodukował ścieżkę dźwiękową. Jest to więc bardzo autorski projekt, za który mam dozgonny szacunek do Braffa, bo nie zawodzi tu właściwie nic. Facet musi być niezwykle inteligentny, widać to w dialogach, w sposobie kreowania postaci. Właśnie, postaci. Każda jest inna, a mimo to wszystkie są w jakimś stopniu rozwinięte i niejednoznaczne. Nawet Sam (znakomicie zresztą zagrana przez Portman) pomimo tego, że z początku zdaje się być trzepniętą osóbką z jakimś ADHD, ma w sobie drugie dno i to ono się bardziej uwydatnia z biegiem czasu, w czym nie ma ani krzty fałszu. Andrew też jest zresztą osobą dość skomplikowaną – widać, że gdzieś pod tą skorupą marazmu siedzi facet, który potrafi wziąć życie w swoje ręce, ale mimo to ciężką tę skorupę przebić. Dlatego tak ciekawie ogląda się, jak stopniowo wraca w nim życie.



Na osobny akapit zasługuje soundtrack. Braff osobiście dobierał piosenki już podczas pisania scenariusza, dlatego są one na płycie w takiej kolejności, jak w filmie. Dobór idealny. Już pomijam fakt, że gusta Braffa prawdopodobnie pokrywają się w 100% z moimi, ale to, jak wszystkie utwory komponują się z obrazem, to mistrzostwo świata. Czasem jak przeglądam na YouTube scenki z różnych filmów, to pod spodem są komentarze typu „Music MAKES this scene”. I tak jest właśnie w dużej mierze w Garden State – wstęp do filmu i ukazanie się planszy tytułowej ilustruje piosenka Coldplay’a -  Don’t Panic (której wers „We live in a beautiful world" ma na początku filmu co najmniej ironiczny charakter). Podczas pierwszego spotkania Sam i Andrew, dziewczyna puszcza mu piosenkę The Shins. W mocarnej scenie narkotykowej imprezy słyszymy w tle kawałek zespołu Zero 7, który jest chyba najlepszym możliwym wyborem do tej sekwencji. I tak dalej – wszystko w klimatach Indie rockowych. Najbardziej trafionym utworem jest jednak piosenka Simona & Garfunkela w najsłynniejszej scenie filmu, znanej już z plakatów. Sceny cudownej, która zawsze, ale to ZAWSZE sprawia, że mam ciarki i marzę o tym, by zrobić to samo, co trójka bohaterów. Magia kina.



Pewnie nie każdemu ten film podejdzie, właśnie przez swoją specyfikę, ja jednak lubię do niego wracać, bo jest dobrym przykładem na to, że z odpowiednimi osobami, przed którymi można się otworzyć, i z odpowiednim nastawieniem, można dużo zmienić w sobie i dookoła. Bardzo polecam. No i warto zobaczyć Braffa w innej roli niż tylko ciapowaty JD ze Scrubs.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz