poniedziałek, 5 grudnia 2011

Pulp Fiction (1994)






Raz na jakiś czas trafia się film wyjątkowy. Aspekty tej wyjątkowości są różne; film może być wyjątkowo, powiedzmy, zły, wyjątkowo źle zagrany, wyjątkowo bezpłciowy, wyjątkowo efekciarski, wyjątkowo... Długo by wymieniać, cóż.

Tyle dobrego, że wyjątkowość niektórych filmów objawia się nie stricte w ich pojedynczych, definiujących cechach, lecz w tym, że są one na tyle wyjątkowe, że aż niepowtarzalne. Bo tych cech zbiera się więcej niż jedna definiująca. Zaburzona chronologia? Fucki padające niczym seria z karabinu maszynowego? Plejada gwiazd kina? Zakręcony scenariusz wypełniony po brzegi dynamicznymi, choć często błahymi dialogami? Kilka odrębnych z pozoru wątków? Tak jest, to składowe filmu, który znają chyba wszyscy - Pulp Fiction.



Pisałem w poprzedniej notce, że Tarantino to mój ulubiony reżyser. Jeśli ktoś spytałby mnie dlaczego, to odpowiedziałbym, że wszystkie powody może znaleźć w Pulp Fiction właśnie. Charakterystyczność stylu Quentina wylewa się tu ze wszystkich stron już od pierwszych minut seansu. Rozmowa dwóch złodziejaszków, Pumpkina i Honey Bunny (Tim Roth i Amanda Plummer), podczas której decydują się obrabować ludzi w barze w którym właśnie siedzą, jest tak zupełnie niewymuszona, tak luźna, tak dobrze napisana, jak gdyby nagrano autentyczną rozmowę dwóch przypadkowych osób. To już pierwsza zaleta filmów QT - fenomenalne dialogi, często o niczym, napędzające akcję i fabułę. Oczywiście takie dialogi muszą być wygrane przez odpowiednie osoby, i to jest zaleta numer dwa - zawsze idealne osoby na idealnym miejscu, jeżeli chodzi o obsadę. Prolog kończy się bezcennym cytatem ("Any of you fucking pricks move, and I'll execute every motherfucking last one of ya!") i dostajemy napisy początkowe, które też, w każdym, zdaje się, filmie Tarantino zwracają na siebie uwagę. Tutaj pojawiające się nazwiska zilustrowane zostały kapitalnym, rozpoznawalnym motywem muzycznym, który dzisiaj młodzież wygrywa na gitarze elektrycznej przy pomocy miksera.



Gdy napisy początkowe kończą się, na ekranie dane jest nam ujrzeć dwie kultowe już postaci - gangsterów, Vincenta i Julesa. Fantastycznie zagrani kolejno przez Johna Travoltę i Samuela L. Jacksona, zostają przedstawieni widzom podczas rozmowy o - tadam - frankfurterach z serem (tak to chyba szło w polskim tłumaczeniu, w każdym razie w oryginale - Royale with cheese). Panowie jadą do innych panów by odzyskać walizkę ich zleceniodawcy, Marsellusa Wallace'a. Przed drzwiami mieszkania, do którego mają zamiar wejść, toczą jeszcze kolejną rozmowę - tym razem o masażu stóp, a potem wchodzą do środka. I tu rozpoczyna się jedna z wielu kultowych scen w Pulp Fiction. Być może ktoś jej nie widział, więc nie będę psuć w żaden sposób radości z oglądania i napiszę jedynie, że ta scena to popis aktorstwa L. Jacksona, a sposób, w jaki smakuje hamburgera, jest niezapomniany. A chwilę później cytuje Ezekiela. Tylko u Tarantino. Przy okazji, to, co było w walizce, pozostaje tajemnicą (wiadomo tylko, że świeci złotym blaskiem i jest piękne), choć powstało kilka ciekawych teorii na ten temat.



Z tej dwójki to jednak Travoltę jako Vincenta widujemy na ekranie częściej - oglądamy jego perypetie, podczas których opiekuje się żoną Wallace'a, Mią. W tej roli Uma Thurman, muza Tarantino, jak sam ją nazwał. Wątek tej dwójki obfituje w kolejne porcje niezapomnianych scen, gdzie dwie są szczególnie słynne i obie wiążą się z tańcem - po primo, doskonała scena, w której naćpani bohaterowie Thurman i Travolty tańczą twista (Mia zażyczyła sobie puchar, który nawet zdobyli, ale zdaje się niezbyt legalnie; w jednej z kolejnych scen w radio słyszymy informację o kradzieży pucharu z konkursu tanecznego). Po secundo, Thurman pląsająca i zawodząca (bo raczej nie śpiewająca) w rytm cudnej piosenki Urge'a Overkilla - Girl, You'll be a Woman Soon, mianowicie. Urywki z Thurman przeplatają się z Travoltą który w łazience sam sobie wmawia że właśnie przechodzi próbę lojalności - innymi słowy, że nie może zaciągnąć do łóżka naćpanej żony swego szefa. I tak by nie zaciągnął, co pokazuje nam końcówka tej sceny, ale tu znowu - bez spoilerów. Mocarna sekwencja.



Mąż Mii ściga w międzyczasie Butcha (Bruce Willis). Butch jest bokserem, a jego pierwsze pojawienie się poprzedza sen-wspomnienie, którego doznaje przed walką. Sen to kolejna znakomita scena, z epizodycznym występem nieocenionego Christophera Walkena, opowiadającego młodemu Butchowi o zegarku ojca chłopca. Zegarek ma się stać później niezwykle cennym przedmiotem w życiu Butcha. Bokser ścigany jest przez Wallace'a, bo wygrał walkę, którą miał przegrać - za duże pieniądze zresztą. Ukrywa się wraz ze swoją dziewczyną, Fabienne, w łazience pewnego domu spotyka... ech, miałem nic nie zdradzać. Pewnego dnia trafia jednak na Marsellusa. Razem przeżywają przerażającą przygodę w piwnicy pewnego sklepiku, a cały ten wątek dostarcza przynajmniej dwa cytaty - perełki, zwłaszcza w kontekście filmu ("Zed's dead, baby. Zed's dead." oraz "I'm gonna get medieval on your ass.", genialnie przełożone u nas na "Zrobię ci z dupy jesień średniowiecza" w tłumaczeniu Elżbiety Gałązki-Salomon. ). Co ciekawe, końcowa scena wątku Butcha byłaby też ostatnią sceną filmu, gdyby poukładać go w kolejności chronologicznej.



I tak wracamy do Julesa i Vincenta, którzy na skutek kilku wydarzeń muszą ukryć się w domu przyjaciela Julesa, granego zresztą przez samego Tarantino. Przy pomocy Winstona Wolfe'a (Harvey Keitel) muszą uprzątnąć to, czym nabrudzili, a owocuje to komicznymi sytuacjami, dialogami i cytatami ("Panowie, przestańmy się lizać po chujach."). Jedna z najlepszych części filmu.



Końcowa scena toczy się w barze znanym nam skądinąd. Pumpkin toczy tu rozmowę z nikim innym jak z Julesem (tak, Jules siedział z Vincentem w barze, to mogę zdradzić, bo jak się przysłuchać i przypatrzeć, to słychać ich i widać już w prologu). Rozmowę - ponownie - rozpisaną fenomenalnie, tworzącą scenę, która jest godnym zamknięciem tego znakomitego filmu.



Wiadomo - pisząc nigdy nie odda się tego samego co można poczuć przez samo obejrzenie filmu. Jednak nawet to analizo - streszczenie przybliża nam to, co w filmach Tarantino najlepsze. Scenariusz. Dialogi. Postaci. Muzyka. Talent do tworzenia scen, które zapiszą się w historii kina. Bo Tarantino kinem się bawi - jako młody chłopak pracował w wypożyczalni filmów, obejrzał mnóstwo filmów klasy B i widać te inspiracje w jego dziełach. Pulp Fiction to swoiste wymieszanie filmów noir z kinem gangsterskim, a efekt jest naprawdę fantastyczny. Taka swoboda w tworzeniu, wyłamanie się ze wszelkich schematów, jest zapewne powodem, dla którego Pulp Fiction ma tylu wielbicieli. W tym mnie. Zresztą sam Tarantino wyłamuje się ze schematów - po tym jak Clint Eastwood ogłosił w Cannes, że Pulp Fiction dostało Złotą Palmę, a Quentin i obsada filmu radośnie wyszli na scenę, pewna pani oburzona wynikiem zaczęła wrzeszczeć o skandalu. Tarantino pokazał jej środkowy palec, zaśmiał się, a potem kontynuował przemowę. Pani już nie wrzeszczała.



Na koniec dodam, że nie polecam oglądać PF nigdy z lektorem w telewizji. To znaczy, żeby było jasne, w ogóle nie polecam takiej formy oglądania filmów, ale Pulp Fiction to szczególny przypadek, bo lektor wszystkie fucki, a jest ich w filmie 237, zamienia na teksty typu "motyla noga" lub "kurde". A, choć może to dziecinne, słuchanie fucków w wykonaniu tych aktorów, w tym kontekście, to naprawdę frajda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz